Tegoroczna edycja Biegów Górskich w
Szczawnicy miała miejsce 25 kwietnia 2015. Należała do wyjątkowych
ze względu na rozgrywane Mistrzostwa Polski w długodystansowym
biegu górskim. Zawodnicy mieli do wyboru cztery różne trasy –
Hardy Rolling (6km), Chyża Durbaszka (20,2km), Wielka Prehyba
(43,3km) oraz Niepokorny Mnich (96,5km).
430 śmiałków (wraz ze mną)
postanowiło pokonać maraton. Tylko (lub aż) 13 zawodników nie
ukończyło tego dystansu. Limit czasu wynosił 10 godzin.
Na kilka dni przed startem zaczęłam
się stresować. Maraton górski – czy na pewno podołam, w końcu
to góry, inne powietrze, prawdziwe podbiegi, profil trasy lekko
przerażający, a w tym wszystkim ja, mała kobietka z centrum
Polski.
Gdy dojechałam do Szczawnicy i
dostałam numer startowy poczułam MOC. Wiedziałam, że jutro
spełnię jedno z marzeń – ukończę swój pierwszy maraton
górski. Po raz kolejny będę miała okazję zmierzyć się ze
słabościami, jakie czyhają na królewskim dystansie oraz pokazać
sobie, że granice są tylko w głowie.
Z Michałem w biurze
zawodów.
Sobota.
Pogoda w dniu startu nie rozpieszczała
biegaczy. Słońce mocno przygrzewało, było duszno, a nadchodzący
zawodnicy potęgowali u mnie i tak już wysoki poziom stresu. Czułam,
że jestem słaba (dosłownie i w przenośni), a otaczający mnie
tłum ludzi to górscy wyjadacze.
Z Michałem przed startem.
Z Marcelem.
Fot. KOŁO
„Co ja tu robię i na co ja się
porwałam …”
Wybiła godzina 9 i ruszyliśmy przed
siebie. Pierwsze 2 km pokonaliśmy po asfalcie, a następnie
skręciliśmy w stronę Dzwonkówki żółtym szlakiem. Od tego
momentu zaczęła się wędrówka. Przez następne 2 km droga
prowadziła mocno pod górę. Był to chyba najbardziej kryzysowy
moment na całej trasie. Serce mi waliło jak oszalałe, było mi
duszno i myślałam, że się przewrócę. Czułam się jakby ktoś
włożył mnie do piekarnika i nastawił na 220 stopni! Przeklęłam
w duchu moment, w którym zdecydowałam się na ten bieg. Miałam
ochotę zejść, zawrócić, ale było mi wstyd i nie miałam
racjonalnego wytłumaczenia „czemu?”. Wszyscy we mnie wierzą,
więc dam radę! Poza tym spojrzałam w lewo …
Ten widok dodał mi
odrobinę motywacji.
Na 4 km odrobinę się wypłaszczyło,
więc złapałam oddech i psychicznie przygotowałam się do
mozolnego podejścia na Dzwonkówkę. Na tym odcinku wlałam w siebie
ogromne ilości wody, aby jakoś przetrwać na tej „patelni”. Na
szczycie miałam już 7 kilometrów w nogach, 550m w pionie, a
wszystko powoli zaczęło się klarować.
Dziękuje Ci Boże za śnieg, który
stworzyłeś!
Przygotowując się do maratonu,
zazwyczaj rozkręcałam się na ok. 7 km. Tak było i tym razem.
Dodatkowo czekał na nas prawie 3 km zbieg! Możecie sobie wyobrazić,
jaka była moja radość, gdy mogłam zbiegać niczym górska kozica.
Moje buty fantastycznie trzymały się na kamieniach. Czasem nawet
jak chciałam chwilę odetchnąć to nie mogłam, bo ciało samo
leciało w dół, aż … zatrzymałam się na wystającym korzeniu.
Przyznam, że nie sądziłam, że zbiegi będą aż tak strome, a
zakręt pojawi się znienacka. Po zderzeniu z pokaźnym konarem,
otrzepałam ręce i dalej pognałam w dół.
Przez kolejny kilometr mieliśmy do
pokonania ok. 300 m w górę. W połowie znowu zaczęło mi się
robić duszno. Żałowałam, że przed startem oddałam kijki, a tak
bardzo by teraz się przydały. Wtem przede mną ujrzałam dziewczynę
ze zwykłym kijem. Zaczęłam pukać się w głowę – tyle lat
człowiek po górach chodzi i tyle razy brał zwykłego badyla z lasu
by się podeprzeć. Szybko znalazłam kij i … było o 120% lżej!
Co więcej, zobaczyłam śnieg, który w pierwszej sekundzie mnie
przeraził, w kolejnej już ratował mi życie. Zaczęłam przykładać
do twarzy i karku. O jeżuniumalusieńki … ekstaza i radość
dziecka!
Trasa zaczęła być bardziej łagodna,
ale za to musieliśmy się zmagać ze śliskim śniegiem i błotem.
Do Schroniska Na Przechybie biegliśmy trzyosobową grupą, która
nawzajem się motywowała i ostrzegała. Punkt odżywczy znajdował
się na ok. 14 kilometrze na Hali Przechyba. Był bardzo dobrze
zaopatrzony. Dwa kubki izotonika, wody, dwie połówki banana i w
drogę, bo ekipa ucieka.
Radziejowa, czyli przeżyjmy to
jeszcze raz.
W sierpniu 2014 roku miałam okazję
brać udział w „Biegu na Radziejową”, którego początek miał
miejsce w Piwnicznej Zdrój. Przyznam, że jak przypomnę sobie ten
10 km podbieg na tę piekielną górę to chyba już zawsze szczyt
Radziejowej, będzie kojarzył mi się męką.
Tym razem nie mogło być inaczej.
Trasa falowała do 17km. Buty „jeździły” mi po śniegu i
starałam się biec ostrożnie. W pewnym momencie noga ześlizgnęła
mi się tak, ze wpadłam po kolana w śnieg, a raczej w wodę pod tym
śniegiem. Próbując się wydostać, umoczyłam się jeszcze
bardziej. Kolejne km pokonywałam, więc z wodą w butach, co nie
należało do komfortu. Podejście pod Radziejową (nie ważne czy od
strony Szczawnicy czy Piwnicznej) jest zawsze drogą przez mękę.
Powtarzałam sobie w myślach, że jak już tam wejdę to będzie w
dół. Drogę do Obidzy (drugiego punktu odżywczego), kojarzyłam
bardzo dobrze. Oprócz jednego dłuższego podejścia, jak szalona
będę mogła pędzić w dół! Nie przypadkowo, gdy dotarłam na
Radziejową, na twarzy pojawił się uśmiech. Koniec gorszego
odcinka trasy. Teraz będzie już tylko lepiej. 19 km pokonane głową,
823 m w górę i 3,15 h na zegarku. Czas w końcu trochę zmęczyć
nogi.
Takie widoki czekały
na zbiegających z Radziejowej.
Droga do Obidzy była naprawdę dość
przyjemna. Słoneczko lekko zaszło, wiatr zaczął wiać. Mimo, że
na zbiegach zaczęłam czuć lekkie przeciążenie stopy do wewnątrz,
obyło się bez postojów. Na 23,5 km był punkt odżywczy. Nalałam
izotonik do butelki, zjadłam bułkę, banana i w drogę. Kolejne pół
km należało pokonać pod górkę, więc postanowiłam wyruszyć na
spokojnie, aż zakąski się dobrze „ułożą”. Udało mi się
spotkać po drodze Przemka,
którego relację czytałam rok temu i w sumie dzięki niemu
zdecydowałam się na Szczawnicę.
Przez kolejne 3 km byłam skazana na
samotność. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Trochę się
wystraszyłam, że może pomyliłam drogę, ale ciągle na drzewach
pojawiały się taśmy, więc żyłam nadzieją, że za rogiem
zobaczę jakiegoś biegacza. W międzyczasie musiałam jeszcze
zmienić plaster i pierwszy raz w życiu podczas biegu złapał mnie
skurcz. Jęknęłam przeraźliwie z bólu. Nie mogłam za cholerę
dać sobie rady. Klęłam pod nosem, ale to nic nie dawało
(niestety!). Gdy ustało, szybko się otrzepałam i pobiegłam licząc
na to, że już się nie powtórzy.
„ – O jeżuniumalusieńki …
- Spokojnie, ta górka tylko tak
strasznie wygląda.”
Gdy dobiegłam do 28 km, ukazała
przede mną się magiczna przełęcz Rozdziela. Widoki niesamowite.
Uważam, ze chociażby dla tego warto pomęczyć się przez te 43
kilometry. Myślałam jednak, że już żadnych dłuższych podbiegów
nie będzie. A jednak …
Przycięłam krótką pogawędkę z
pewnym Panem, który zmagał się ze skręconą kostką. SZACUN! Ja
prawdopodobnie doceniłabym fakt, że jakimś cudem do Szczawnicy
przygotowałam się bez poważniejszych kontuzji i bym zeszła.
Zdrowie najważniejsze. Ów Pan biegł już trzeci raz i powiedział
po moim żałosnym jęku, że TA górka wygląda tylko strasznie,
choć w rzeczywistości jest łatwa. Po takiej rekomendacji z
optymizmem ruszyłam przed siebie. Stosunkowo szybko zderzyłam się
z rzeczywistością i zrozumiałam, że ten Pan jest dość dowcipny,
bo podbieg okazał się długi i męczący, a dodatkowo załączył
mi się syndrom kurczaka w piekarniku.
Bieganie z kobietą ze stali.
Od jakiegoś 30 kilometra motywowała
mnie Marzenna. Jak widziałam, że biegnie, to nie było mowy o
niechcemisiu i trzeba było działać. Był to chyba jeden z
przyjemniejszych odcinków dla mnie, mimo kamienistych podbiegów i
ogromnej ilości błota. Jednak bieganie z ludźmi z ogromną energią
życiową jest zdecydowanie lepsze niż miłośnikami życiówek. Do
schroniska pod Durbaszką było kolokwialnie mówiąc ciekawie –
błoto (darmowe spa!), kamienie, skały, powalone drzewa (dobrze być
niską i zwinną) oraz ostre zbiegi. Przyznam szczerze, że było mi
wszystko jedno czy przez moje buty płynie woda czy błoto. Jak się
bawić to na bogato! Przyjechałam tu sponiewierać się i ukończyć
maraton górski, a nie na wybieg.
Gdy udało nam się dotrzeć na czubek
dowolnego podbiegu, radość była ogromna. Choć przed nami było
jeszcze kilka takich skalnych górek do pokonania, wiedziałyśmy ze
damy radę. Turyści po drodze bili brawo i
kibicowali. FANTASTYCZNE uczucie – ogromne dziękuję!
Trzeci i ostatni punkt odżywczy
przyciągał mnie niczym magnes. Zbiegłam do niego jak najszybciej
tylko mogłam. Dwa łyki coli, przepite herbatką, banan i w drogę.
Fot. Piotr Dąbrowski
Łzy szczęścia i niedowierzania.
Kolejny km zmagałam się z kolką.
Zaciskałam zęby, żeby zbiegi pokonywać biegiem, a tylko pod górę
podchodzić, lecz uporczywy ból mnie blokował. Wtedy zadzwoniła do
mnie siostra i zapytała gdzie jestem i jak się czuje. Do końca
zostało ok. 7,5 km, bolał mnie tylko kręgosłup. Wiedziałam, ze
chociaż miałabym się czołgać, a kryzys dopiero nadejść –
ukończę to! Jeszcze spojrzałam w lewo, a przede mną ukazały się
Tatry.
Były na wyciągnięcie ręki. Łzy
popłynęły strumieniem po policzkach. Zdałam sobie sprawę, że
zrobię to. Będę maratonką górską, a nagroda za ten wysiłek
właśnie jest przed moimi oczami!
Kolejne kilometry pokonywałam w
samotności. Choć wydawało mi się, że zbliżam się do mety,
ciągle pojawiały się strome podbiegi. Myślałam, że gps robi mi
psikusa, mocno nadliczył trasę i zaraz okaże się, ze wcale nie
zostało 5 km, a dużo więcej. Gdy na ok. 3 km od końca zobaczyłam
kolegę z mojej miejscowości (tak, świat jest mały! a
wolontariusze Pokojowego Patrolu są wszędzie), który powiedział,
że to był naprawdę ostatni podbieg, wtedy już nic mi nie
przeszkadzało. Frunęłam w dół.
Ostatni kilometr był do pokonania po
kostce brukowej, który siłą rzeczy był jednym z trudniejszych
odcinków, bo … po płaskim. 800 m pokonałam z Piotrem, który po
20-letniej przerwie w bieganiu postanowił zadebiutować w maratonie
w Szczawnicy. Nie biegliśmy, zostawiliśmy ten wyczyn na
spektakularny finisz.
Fot. Julita Chudko
Wtedy ujrzałam Michała i …
wiedziałam, ze to koniec. Meta była za 200 m. Poczułam, że nie
mam siły, właśnie teraz. Michał jednak zmotywował mnie i nawet
udało mi się ukończyć bieg … sprintem. Usłyszałam, że
„kolejna kobieta wbiega na metę. Bieg kończy OLA”. Ciary
przeszły po plecach. Usłyszeć swoje imię na mecie po 43,3 km w
błocie, śniegu, przedzierając się przez chaszcze i przechodząc
pod/nad powalonymi drzewami to największa nagroda. Chwilę później
zawiesili mi medal na szyi. Miałam ochotę się rozpłakać, ale
byłam taka dumna i zadowolona, że nawet łzy szczęścia nie
chciały płynąć.
20 km głową, 15 km nogami, 8 km sercem w
7 godzin i 22 minuty.
Od kiedy wpadłam na pomysł wzięcia
udziału w Wielkiej Prehybie, wizualizowałam sobie ten moment, kiedy
wpadam na metę, mówią moje imię, zawieszają medal na szyi, a ja
z radości nie mogę powstrzymać łez.
Gdy dobiegłam na Radziejową,
wiedziałam, że teraz już bliżej niż dalej. Byłam pewna, że
chociaż miałabym płakać z bólu, dobiegnę. Po to tu
przyjechałam. Aby spełnić jedno z największych marzeń –
połączyć bieganie i miłość do gór.
Kończąc w wieku 21 lat swój pierwszy
maraton byłam z siebie dumna. To wydarzenie zmieniło mój sposób
patrzenia na pewne sprawy. Zrozumiałam, że ból jest chwilowy, a
granice są tylko w głowie. Po Prehybie zrozumiałam jeszcze jedno.
Nigdy, przenigdy
nie rezygnuj z marzeń! Jeśli ktoś Ci mówi, że nie zrobisz
tego – nie słuchaj go, sam nie potrafi i dlatego mówi Tobie, że
też Ci się nie uda. Niemożliwe nie istnieje. I chociaż byłoby
tak ciężko, że jedyne, o czym marzysz to rezygnacja, zaufaj mi,
satysfakcja po dokonaniu tego jest największą nagrodą. Wszystkie
wyrzeczenia są naprawdę tego warte. I aby COŚ w życiu osiągnąć
nie potrzebny jest gruby portfel, a SERCE!
fot. Wojtek Niezgoda
Serdeczne podziękowania jeszcze raz w
kierunku mojej rodziny, znajomych i tych, którzy nigdy we mnie nie
zwątpili. Bez Was bym tego nie zrobiła.