sobota, 13 września 2014

Biegacze to wariaci, ale tylko wariaci są coś warci - relacja Festiwalu Biegowego.

Piąty dzień września bieżącego roku. 
Godzina czwarta pięćdziesiąt. Kierunek – Krynica Zdrój, a dokładniej Festiwal Biegowy.
Prawie dziewięciogodzinna podróż mocno wpłynęła na stan moich pośladków, jednak mimo wszystko udało się dojechać bez większych jęków. Z uwagi na pojawiający się coraz to piękniejszy krajobraz, od Tarnowa przebierałam z nogi na nogę. Chciałam już biegać w tej scenerii, wdychać czyste górskie powietrze i łaskotać podniebienie miejscowymi smakołykami.
Wysiadając z PKS-u ujrzałam tłum ludzi. Nie trzeba było się jakoś szczególnie zastanawiać czy to turyści czy biegacze. Większość z nich miała na plecach worek z pakietem startowym. Z Głównego Deptaka słychać było gwizdy, oklaski i gratulacje dla zawodników startujących w pierwszych konkurencjach.  

Odbiór pakietu startowego. 
Szybko, łatwo i przyjemnie. Należało udać się wraz z oświadczeniem, które było wysyłane na adres mailowy, do Domu Forum. Początkowo odbierało się numer, worek z masą ulotek, kolejno koszulkę (bawełnianą, z mocno zawyżonymi rozmiarami, kolejną do spania) oraz informator Festiwalu. Jak na rangę imprezy i opłatę startową, uważam, że pakiet był ubogi. Ach, zapomniałabym! Były czekoladowe draże, tak wspominane w rozmowie o pakiecie startowym. Nie to jest jednak najważniejsze. Grunt to emocje, a ich nie brakowało.

 

Po południu przydreptałam do centrum, by już poczuć tę krynicką adrenalinę. Natrafiłam akurat na dobiegających do mety przebierańców. Zdałam sobie wtedy sprawę, że my biegacze to specyficzna grupa ludzi. Nie jesteśmy normalni. Mamy trochę nie tak pod kopułką, cieszymy się jak dzieci, gdy truchtamy, czerpiemy radość z prostych rzeczy i ćpamy endorfiny nałogowo (i legalnie!).


I tak pewnie nie zrozumie tego nikt, kto nie przebiegł chociażby raz w swoim życiu paruset metrów na treningu (nie mówię tu o dobiegnięciu do tramwaju), nikt, kto nie zaznał darmowego narkotyku, jakim są endorfiny, nie poczuł tych emocji, które towarzyszą na imprezach biegowych.
Mówcie co chcecie, ale pewnych rzeczy i emocji nie kupi się nawet za największe pieniądze. Biegacze to wariaci, ale tylko wariaci są coś warci! 

Sobota – 6 września. 
Poranny widok przez okno zaskakująco ponury. Mgła przykryła całe miasto, a uczestnicy biegu siedmiu dolin, 66k oraz 36k już od trzeciej w trasie. Plan na ten dzień był prosty – start w dyszce i kibicowanie tym, którzy rzucili sobie wyzwanie. 


W okolicach godziny dziesiątej zaczęło się robić gorąco. Widoki były zabójcze, ale ale! Życiowa Dziesiątka zaczyna się o 12, samo południe, asfaltowa trasa, zero cienia. 
Dotruchtałam na miejsce startu. Szybka rozgrzewka zorganizowana przez Runner’s World i do stref czasowych. Start się opóźnił, gdyż czekaliśmy na Marcina Świerca, który miał ostatnie 9km do mety. Można powiedzieć, że niewiele, ale kiedy powiemy, „Ma już za sobą 91km”, brzmi to zdecydowanie inaczej.
Po dobiegnięciu mistrza do mety, uczestnicy dyszki zrobili tunel, przez który przechodził najlepszy ultras w Krynicy i ze szczerą radością przybijał wszystkim piątki, ciesząc się jak mało kto.


3,2,1 … start Życiowej Dychy. Biegliśmy z Głównego Deptaka do Muszyny. Aż 1778 osób skąpanych w południowym słońcu ruszyło w pogoni za życiówką, pokonaniem słabości, przebiegnięcia pierwszy raz dłuższego dystansu. 
Ruszyłam ze strefy 50-54minut, jednak nie było szans na mocniejszy akcent, gdyż zwyczajnie w świecie ludzie startowali ze złych stref i był piękny korek przez pół kilometra. 
Trasa dość przyjemna, asfaltowa, z górki, może ze dwa takie tyciusieńkie podbiegi. Słonecznie, a więc można było spokojnie podziwiać widoki. Miałam taką okazję, gdyż od startu zmagałam się z dziwnym bólem pod żebrem, a potem doszła jeszcze kolka, no i załączył mi się tryb bieg-marsz.
Punkt z wodą był na 6km, bardzo dobrze zaopatrzony. W granicach 7km usłyszałam pierwszą karetkę. Nie dziwiło mnie to. Tłum ludzi, duszno, słońce mocno grzeje. Jednak dalsze kilometry zaczęły mnie przerażać. Średnio co 200m stały służby medyczne, ludzie padali. Nie wiem co było przyczyną. Za pewne w dużej mierze, wpływ na zasłabnięcia miała temperatura – jak nic było ze 30 stopni. Jednak nie widziałam jeszcze czegoś takiego, a paręnaście biegów mam już za sobą.
Pod sam koniec, zaczęło padać. To ostudziło trochę atmosferę, lepiej się biegło. 


META – kibice dali czadu. Zawsze lubię mocny finisz, ale już miałam taki skręt żołądka, że jedynie na co było mnie stać to na doczłapanie się. Medal na szyje, banan w rękę i heja do przodu. Jak widać życiowa dyszka nie okazała się dla mnie życiowa, ale daję plus za piękną trasę, odpowiednio zaopatrzony punkt z wodą, szybką reakcję służb medycznych. 
Po biegu na uczestników czekało kilka autokarów, które odwoziły do centrum. 

Po południu miałam okazję gratulować poprzez mocne klaskanie i zdzieranie gardła zawodnikom Biegu Siedmiu Dolin. Od kiedy pierwszy raz kibicowałam koledze na mecie maratonu, każdy finisz jest dla mnie ogromną emocjonalną przygodą. Mam takie ciarki, gęsią skórkę i łzy mi się cisną do oczu, ze mała głowa. Nie wiem czy jest to fakt, że jestem w pełni świadoma ile Ci ludzie wylali potu, łez i krwi nie tylko na trasie, ale też na treningach. Niepohamowana radość, szczęście i uśmiech rozświetlający mrok – tak mniej więcej wyglądali kończący B7D zawodnicy. 
O ile wbiegający mężczyzna był dla mnie herosem, tak wbiegająca kobieta była dla mnie przemistrzem. Nie dlatego, że jestem kobietą i jakoś mocniej kibicuje tej płci. Wynika to z faktu, że kobiety to nie żadna słaba płeć – możemy równie wiele jak i mężczyźni. To jest niesamowite! 

Niedziele – 7 wrzesień. 
Pobudka piata rano. Szybkie śniadanie – na 3 i pół godziny przed startem (nie chciałam, aby powtórzyła się wczorajsza historia z kolką). Niestety w drodze na półmaraton odczuwałam nieprzyjemny ból pod żebrem. Pomyślałam sobie, że pewnie dzisiejszy bieg skończy się zejściem z trasy. Wczorajsze 10km było dla mnie ciężkie, ale nie dla tego, że nie miałam siły w nogach, czy powietrza w płucach, po prostu wymęczył mnie ból.
Postanowiłam więc racjonalnie podejść do tematu. O ile nie zacznie boleć, będę walczyć. Decyzja zostanie podjęta na trasie.
Na starcie było bardzo mało ludzi, a półmaratończycy z maratończykami rozpoczynali walkę razem. Pogoda idealna – zachmurzone niebo, chłód. Odliczanie i … 


RUSZYLIŚMY. Powoli, bez pośpiechu. O dziwo w czasie biegu bólu nie było. Pierwszy punkt z wodą na 2,5km. Szybki łyk i w drogę. Piąty kilometr w dół i rozłączamy się z maratonem – my w lewo, oni prosto. Skończyła się przepiękna, szybka trasa i zaczął się pierwszy podbieg. Na 5,8km minęłam trzeci wodopój. Na 9km był nawrót. Dużo osób pod górkę już szło, a na zbiegu nadrabiało. Trzeba przyznać, że dzięki tym 500m w dół wiele ludzi odżyło. Dalej trasa prowadziła już tylko w górę, lekko w górę i bardzo w górę. 
W okolicach 12km moje uda zaczęły wariować. Nie dawały rady. Głowa jeszcze walczyła, aby tylko nie iść – dobrze pamiętam z maratonu, pierwszy marsz wywoła następne i następne, a w udach zacznie się jeszcze większa masakra niż podczas biegu. Jednak uległam. Biegłam od drzewa do drzewa, tak wydłużałam sobie trasę biegu i skracałam marsz. 


Do 14,5km jeszcze byłam w stanie czasem biec pod górę, tak za zakrętem, gdy ujrzałam Mont Everest półmaratonu, przeszłam w marsz. Z biegu na Radziejową pamiętam jedno – jak nie da się za bardzo biec to idź, szybkim marszem. Będziesz tak samo szybko jak ten, co biegnie, ale nie wyprujesz sobie płuc, a mięśnie będą wdzięczne. I tak było. Ja szłam – marsz, to szybszy to wolniejszy, a obok mnie dziewczyna biegnie – dosłownie wypruta! Na szczycie podbiegu byłyśmy w tym samym czasie. 
Po tym podbiegu mówiłam sobie tylko, aby do punktu z wodą, aby do następnej górki, aby do ostatnich trzech kilometrów. I tak jakoś udało się przebiec ten ciężki moment. 


Potem było już tylko w dół, dół i w dół. Na 20km zaczęło mnie jednak już odcinać, ale wiedziałam, ze to końcówka. Kibice zaczęli szaleć, nie dało się nie biec. Ich okrzyki niosły. Doczłapałam się do mety prawie ze łzami w oczach. Myślałam, że się nie uda, że będę musiała zejść z trasy. Nie musiałam. Ciało przeszło z głową ogromną walkę.
Być może wydaje się to dziwne, ale dla mnie w Krynicy połówka była moim biegiem 7 kryzysów. Pamiętajmy – każdy ma swój cel, każdy ma swoje wyzwanie i gdy jemu podoła jest zwycięzcą. Dlaczego? Bo walczył!
Cała trasa dobrze oznaczona. Punkty z wodą i owocami rozstawione idealnie! Były tak często, że aż się dziwiłam. Żadnej karetki nie słyszałam, a to wpłynęło pozytywnie na mój stan psychiczny (ten syndrom białego fartucha).


Podsumowując te trzy piękne dni w Krynicy mogę powiedzieć jedno – wielkie wiadro emocji. Towarzyszyły mi one przez każdą minutę. Czułam jak co chwilę dostaje dożylnie lek z mieszanką uczuć, emocji, adrenaliny, bólu, łez, wewnętrznych krzyków i radości. 
W Krynicy zostało „napisanych” ponad siedem tysięcy biegowych historii. Każda osoba stworzyła swoją bajkę, mam i ja! Dorzuciłam do mojej jakże jeszcze skromnej kolekcji biegów górskich, dwa Krynickie. Nie były one może, aż tak górolskie – brakowało trochę trailu, dzikości, bliskości natury, ale były mocne podbiegi. Kryterium spełnione. 
Dla jednych postawione wyzwania były proste. Dla mnie chyba nie były, ale nie mam o to do siebie żalu. Słabe czasy wrzucam do kosza. Nie przyjechałam do Krynicy po życiówkę. Przyjechałam by spełnić marzenia. I cieszy mnie to. Nie biegałam od miesiąca, chorowałam, a na dodatek Achilles przypomniał się, że jest. Dlaczego zatem jestem taka szczęśliwa? Przecież ukończyłam bieg w ogromnych mękach z tak beznadziejnym czasem, że pewnie sporo osób powie, „Co za ŻAL!”.
Ale wiecie co? Mówcie sobie co tam chcecie. Ukończyłam. Walczyłam. Gryzłam ziemię. Łagodziłam ból gadaniem do siebie,  „Jeszcze do tamtego drzewa, jeszcze trochę”. Nie poddałam się.
Czy się udało? Nie, w bieganiu nic się nie udaje. To co widać na trasie, zostało poprzedzone jest mnóstwem treningów. A co to dokładnie oznacza? Opowiem Wam króciutko.

Byłam jeszcze małym brzdącem, gdy rodzice zabrali mnie w góry. Tam się zakochałam. W tych widokach, w tym powietrzu, w drewnianej chatce. Na pierwszym roku studiów, czyli ponad dwa lata temu pierwszy raz wyszłam pobiegać. Było zimno, szaro, ludzie dziwnie spoglądali (w sumie to w tej kwestii nic się nie zmieniło). Przetoczyłam się ponad kilometr. Zawirowało mi w głowie - to te endorfiny. 
Gdyby jednak wtedy ktoś mi powiedział, że w ciągu dwóch lat przebiegnę maraton, pewnie kazałabym się stuknąć tej osobie w czoło. Gdyby jeszcze dodał, że będę biegała po górach, na szczyty Korony Gór Polski, pewnie przyniosłabym dodatkowo młotek do popukania się w głowę. Ale jednak. Stało się. Maraton za mną. Radziejowa biegiem zdobyta. Kolejne górskie biegi też pokonane. Postawiony tegoroczny cel, a więc w szczególności połączenie gór i biegania – spełniony. Udowodniłam sobie i tylko sobie, że mogę. Że jak bardzo mocno chcę to jestem w stanie czegoś dokonać. Wiara przenosi góry. Jedne już przeniesione. Teraz stawiam kolejny cel i będę przenosić następne. Aż przeniosę te największe i najcięższe. Wtedy usiądę sobie u ich podnóża i powiem jedno „Zadanie wykonane”.

Tej historii nie zapomnę nigdy. Dzięki bieganiu poznałam siebie, zaczęłam żyć. Zrozumiałam znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Przekroczyłam granicę, które wydawały się grubym murem nie do przebicia. Nie ma rzeczy niemożliwych. Po prostu, niemożliwe nie istnieje. Dwa ważne cytaty torują moją drogę: „Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą” oraz „Ból jest chwilowy, duma trwa wiecznie”.

A niech mi ktoś powie, że się nie da. To się zawezmę i udowodnię … sobie, że granice są tylko w głowie.