środa, 13 sierpnia 2014

O tym jak dziewczyna z centrum pokonała górala!

          Po raz kolejny już Polski Klub Adventure Racing zorganizował cykl zawodów Biegaj w Górach. Są to cztery edycje - kolejno w Ustroniu, Karpaczu, Piwnicznej-Zdrój oraz Rabce-Zdrój. Z miłości do biegania i gór postanowiłam zadebiutować w biegu górskim. Co więcej, wbiec na szczyt Korony Gór Polski. Szaleństwo ? Dla mnie ekstremalne! 
 
          Bądźmy szczerzy, prawie każdy biegacz, który już raz wziął udział w imprezie masowej, przegląda kalendarze biegowe i szuka TEGO właściwego biegu. TEGO, w którym sprawi sobie soczystą życiówkę, pokona nowy, (naj)dłuższy dystans, pozwoli wreszcie swoim rywalom oglądać plecy, stanie na pudle, wbiegnie na wyższy szczyt czy po prostu spędzi czas z setką innych wariatów czerpiących taką samą radość jak i my. Nie jestem akurat w tym przypadku oryginalna. Jednak w tym roku postanowiłam – (tylko!) kilka, ale porządnych startów. Lecz to nadal ciężki wybór, biegów jest tysiące! Zawężam zakres, w których połączę pasję gór i biegania. No i jest! 


          Ot co. 9 sierpnia 2014 w Piwnicznej Zdrój --> Bieg na Radziejową (1262m) – szczyt Korony Gór Polski (bomba!), system alpejski (łomatkobosko), dystans 10km (dla osoby mającej za sobą maraton dystans nie powinien być straszny) i mała liczba uczestników. 

           Brzmi bardzo dobrze, ale jak było w rzeczywistości ?
 
         
          Wszystkie informacje na temat biegu można znaleźć na stronie www.biegajwgorach.pl . Regulamin dość przejrzysty, zapisy również nie powinny sprawić problemu. Jeżeli chodzi o opis, profil i mapę trasy, nie można powiedzieć złego słowa.
          Dystans 10.1km, system alpejski (to ustrojstwo to bieg, którego przeważająca cześć trasy prowadzi pod górę, najczęściej na szczyt). Przewyższenia to AŻ 1038m (w górę: 950m, w dół TYLKO 88m). Ktoś by dodał i tylko 3 godziny limitu?! Spokojnie, stosując przelicznik bieg górski --> bieg uliczny to ponad 11km. Poza tym, turysta powinien tę trasę pokonać w granicach 3h i 25 minut. Limit zatem jest jak najbardziej w porządku (nawet dla debiutanta). Dokładnie co i jak na trasie będzie za chwilę. Warto wspomnieć o „chwili” przed zawodami, czyli biuro zawodów – odbiór pakietu – depozyt.

          Biuro zawodów znajdowało się w samym centrum miasta. Nie miałam żadnych problemów ze znalezieniem, mimo iż w Piwnicznej byłam pierwszy raz. Na drzewach można było znaleźć kartki ze strzałkami „Do biura zawodów”. Pakiet odbiera się sprawnie, a pan/pani dokładnie informują, co znajduję się w środku, o chipie na kostkę oraz o depozycie. Duży plus!
          No właśnie, a co z depozytem? Otóż były dwa – jeden w biurze przy starcie, drugi na szczycie. Do godziny przed biegiem można było zostawić depozyt, który wjedzie na szczyt, a my na mecie będziemy mogli go odebrać (rzeczy, szybka przekąska, etc.). Bagaż nie mógł być jednak cięższy niż 5kg, ale przecież nikt tony bananów chyba nie potrzebuje. Za „metowy” depozyt również plus. Pakiet startowy był dość skromny jak na wysokość wpisowego, ale uznajmy, że nie to jest najważniejsze.

           
          Zbliża się godzina 11 i …
3,2,1, START! Ruszyli. 300m kółko wokół rynku i pierwszy podbieg. Już przez myśl przeszło mi, „co ja tutaj robie?”, ale pognałam dalej. Prawie pierwsze trzy kilometry były na otwartej przestrzeni. Pogoda była piękna – do chodzenia, do opalania, trochę mniej wymarzona do biegania. Tu trasa jeszcze trochę falowała, w górę, lekko w dół. Jednak nie długo.

     
           Kolejny podbieg na (chyba) 3km – pion, masakra, płacz, zgrzytanie zębami. Tu już można było spotkać kilku biegaczy - turystów. Czyli inteligentnie wchodzimy pod górę, a nie wbiegamy, a potem przez kolejne pół kilometra łapiemy oddech.
          Na trasie (wielka szkoda!) nie było kibiców, a dobrze byłoby usłyszeć „Dawaj, jeszcze tylko trochę, to już ostatnia górka.” Często człowiek był pozostawiony sam sobie – z przodu pion, z tyłu pion, zero żywej duszy. I tu muszę stwierdzić, że nie spotkałam żadnego punktu medycznego na trasie. To jest jednak bieg górski, skręcenie kostki, omdlenia lub inne straszne rzeczy mogły się zdarzyć, a nie wiadomo kiedy by ktoś nadbiegł. Dobrze wiemy, że każda sekunda jest ważna.
          Biegniemy dalej, na trasie zdecydowanie bardziej strome podbiegi. Swoją drogą zbiegów to ja chyba nie ujrzałam za bardzo do 8km. Na 4k spotkałam górala spod samiuśkiego Beskidu i tak żeśmy zaszli do ponad 5k. Etap biegowy też miał miejsce. I wtedy też narodziło się to tytułowe zdanie, gdy głaskana wiatrem w twarz, pozostawiłam górala za sobą.

                   
          Punkt z wodą – 5,8km. Dobrze zaopatrzony, choć ciepła woda aż tak dobrze nie smakuje. Lecz wybaczamy. Z uwagi jednak na (wreszcie) zacieniony teren, siły powróciły i górki przestały być aż tak straszne. Wtedy dobiegłam do ostatniej „prostej”, czyli pół kilometra w dół i 900m pod górę. O ile bieganie w dół nie jest wcale takie proste i bezpieczne (skręcenie kostki na lekko wilgotnym i kamienistym podłożu – toż Ci żadna sztuka), to wbieganie pod górę o nachyleniu 35,5% raczej graniczy z cudem. Jeśli jednak któryś z zawodników przebiegł ten odcinek, z miejsca oddaje swoje trofeum. Dla mnie ostatnie 900m to trzymanie się korzeni, patrzenie na zadowolone twarze zawodników, którzy już ukończyli (ustępowanie im miejsca zostawiam bez komentarza -.-) i błagalne jęki o metę. Na szczęście znalazła się jedna dobra dusza, która na ok. 100m przed metą krzyknęła „Dasz radę, już niewiele zostało, to światło, to META!” (dzięki Ci kobieto!). Siły, których już nie było, zostały wykopane spod ziemi i doczołgałam się do tego pięknego miejsca, jakim była meta. Tam czekał na mnie piękny drewniany medal (nie, nie kolejny „złom”) na zielonej wstążce. Choć waży gramy, zdecydowanie jest cięższy niż ten po debiucie w maratonie.

          
           Trasa była dobrze oznakowana (znaki i taśma), było wiadomo gdzie biec. Były nikłe szanse na to, aby pomylić trasę. Jednym małym minusem może być brak oznaczeń „1km, 2km …” lub chociaż co 2km. Cała trasa to 8,4 km pod górę + 1,7 km w dół. Średnie nachylenie: 10,3%.
           Na mecie można było wejść na wieże widokową, odebrać depozyt, napić się wody i odpocząć. Jeśli jednak ktoś chciał zdążyć na ceremonię wręczenia nagród lub po prostu na autobus jadący do Piwnicznej, musiał się pospieszyć. Ostatni odjeżdżał o 14.40. Osobiście na autobus nie zdążyłam, więc gdyby nie prywatny dojazd pewnie ominęłaby mnie nagroda za 3msc (warto to przemyśleć w kolejnej edycji).

          
           Podsumowując. Trasa dla mnie – żółtodzioba, debiutantki w biegu górskim, dziewczyny z centrum, trudna. Chociaż może lepszym słowem będzie wymagająca, szczególnie ostatni kilometr. Wybranie tego biegu na „pierwszy raz” dla jednych skończy się zdecydowanym „no more”, a dla innych będzie ciekawym początkiem na nowe, inne wyzwania. Dla mnie to ekstremalne doświadczenie, którego nie zamieniłabym na chociażby kolejny maraton. Co więcej, nie wiem, jakim cudem, ale skończył się pierwszym pudłem, czyli trzecie miejsce w kategorii K20. Duma rozpiera, motywacji przybyło, podbiegi się wyprostowały. Szczyt zdobyty w dobrym stylu.

          Z tego miejsca gratuluję wszystkim i każdemu z osobna. Daliśmy radę. Dla jednych to może był zwykły trening i banalna trasa, dla innych krew, pot i łzy. Każdy z nas jednak był tam w innym celu i jeśli tylko udało się go osiągnąć, pozostaje powiedzieć „gratuluję”.


          Ceremonia wręczenia nagród była skromna, ale medale i puchary piękne. Cieszę się, że nie dostałam zwykłego pucharka, który można kupić w sklepie za rogiem. Trofeum jest piękne i dumnie stoi na półce! Dziękuję.

           
          Dla osób, które zastanawiają się czy aby na pewno podjąć rękawice i wziąć udział w kolejnej edycji w Rabce-Zdrój czy też za rok, mówię – nie wahajcie się. To fantastyczne przeżycie. Być może nawet najlepsze. W biegu ulicznym trzeba mieć mocną głowę, nogi i płuca. W górskim warto dodać, że musi być megamocna głowa, bo samotność na pionowej trasie na pewno nie jest łatwa, ale możliwa do przełknięcia. Dobre treningowe przygotowanie też nie zaszkodzi.
          Pytasz czy dasz radę? To już sam/a musisz odpowiedzieć sobie na to pytanie. Człowiek z górzystych terenów na pewno będzie miał odrobinę lżej, ale my mieszczuchy też możemy dać radę. Bieganie uczy pokory. Często pokazuje nam, że bycie silnym to tylko słowa. W górach nasze trudy mogą wynagrodzić widoki, piękna flora i fauna. Biegajmy zatem, czerpmy radość, bądźmy szczęśliwi. Bieganie jest dla nas, nie na odwrót.

          A jeśli chodzi o mnie, to, co do biegów górskich, powiedziało się A to trzeba powiedzieć …

          P.S. Pozdrowienia dla wolontariuszy (dobra robota!) oraz biegaczy, którzy uraczyli rozmową. Piona!

fot. Arkadiusz Siwiaszczyk, Jolanta Kryk, Aleksandra Małolepsza

Buty, które przetrwają (chyba) wszystko.

          Mowa tu o butach Kalenji Kiprun MD. Przeznaczone są one dla osób o stopie neutralnej, regularnie biegających po drogach asfaltowych, na średnich dystansach. Pisałam już o nich w tamtym roku na blogu kobietki-biegają. Znajdziecie tam bardziej techniczne aspekty. Jeśli ktoś jest zainteresowany odsyłam do linku. Owa recenzja była napisana po blisko dwóch miesiącach użytkowania. A jak miewają się buty po ponad roku?


          Na początek jednak kilka słów o firmie Kalenji.
          Kalenji znają zapewne biegacze, którzy chociaż raz byli w sklepie Decathlon. Cała masa butów, rzeczy oraz akcesoriów (swoją drogą naprawdę dobrych) można znaleźć na uginających się półkach. Oczywiste jest to, że dział męski będzie lepiej zaopatrzony niż damski, ale spokojnie, jest w czym wybierać.
          Kalenji robi dobrej jakości rzeczy i nie kosztują one fortunę jak np. koszulka innej dobrze znanej i reklamowanej firmy. Jeżeli chodzi o buty, mam u siebie w szafie dwie pary i choć przeszły nie jedno, wcale nie oznacza, ze odpada im podeszwa i nitki wychodzą bokami. Wręcz przeciwnie. Nie widać prawie śladów użytkowania (choć buty przebiegły już ponad 1200km). Jeśli chodzi o stroje, może i nie odprowadzają wilgoci z prędkością światła (trwa to trzy sekundy wolniej), ale jestem pewna, że koszulki dostępne w markowych sklepach za tą cenę nie nadawałyby się nawet do spania. Jeśli chodzi o akcesoria, dodam, że naprawdę są genialne (i to nie jest tylko moja opinia!).

          Wróćmy jednak do butów. Kalenji Kiprun MD zawiera system amortyzacyjny CS® na pięcie, piankę EVA, system Arkstab. Wykonane są z przewiewnej siateczki, zapewniającej komfort termiczny (powyższe systemy opisane są dokładnie w powyższym linku).
 
          Na trasie biegowej zachowują się jak dzika zwierzyna, której ucieka smakowity kąsek. Są bardzo dynamiczne jak na dużą amortyzacje. Bardzo dobrze trzymają stopę. Wyglądają i co najważniejsze SĄ, dobrze wykonane i trudne do zdarcia. 


          Przygotowywałam się w owych butach do maratonu. Żadnych ran, odcisków, czarnych palców i innych jęków stopy. Biegały w 20stopniowych mrozie, w ulewie, 40 stopniowym gorącu, wielkim wietrze i innych warunkach pogodowych. Przeżyły czterdziestodwukilometrowy bieg maratoński, dziesięciokilometrowy bieg przełajowy w błocie po kolana, bieg brzegiem morza (tak, tak solona woda, piach i inne dzikie węże), a nawet debiut w biegu górskim systemem alpejskim. Już łapiesz się za głowę? Spokojnie. Buty są całe, odpoczywają spokojnie i chcą zdecydowanie więcej. 


          Dla kogo te buty? Myślę, że nie pogardzi nimi nawet bardziej zaawansowany biegacz. Jak widać przetrwały bardzo dużo i to wszystko za niewygórowaną cenę (ja płaciłam 300zł, w aktualnej ofercie może być taniej). Podany model jest w wersji damskiej i męskiej. Można również zakupić buty Kalenji Kiprun SD (na krótkie dystanse) oraz LD (na długie dystanse). Dostępne są również dla stopy pronującej.


          No to ja lecę biegać. Niech dłużej na mnie nie czekają. AHOJ!