sobota, 15 listopada 2014

Marzenia ... do spełnienia.

Mogłabym się założyć, że większość z Was słyszała przysłowie: „Człowiek planuje, a Bóg z tego żartuje”. Co więcej, myślę, że doskonale wiecie, o czym mowa. Osobiście nie raz przekonałam się, że nie jest to przypadkowe powiedzenie.
O postawionych celach, marzeniach, przyszłościowych zadaniach mogłabym pisać długo. To trochę jak „noworoczne postanowienia”: rzucę cukierki, zacznę ćwiczyć, zwiedzę świat, schudnę, zacznę się zdrowo odżywiać, znajdę lepszą pracę, … – tak pewnie wyglądają listy „to do in 2014”. Prawda jest jednak przykra, im więcej ktoś wypisuje punktów, tym mniej ich wykonuje. Dlatego na mojej liście jest jedno – „Ocalić marzenia od zapomnienia i doprowadzić je do spełnienia!”.
Tych, których nie udało się jeszcze zrealizować, bo los miał akurat inny plan na moje życie, ciągle tętnią życiem. Będę za nimi szła i szła i tak do końca. Aż dopadnę zgraję tych moich króliczków.

Myśląc o kalendarzu biegacza sprawy mają się odrobinę inaczej. Część startów po prostu trzeba zaplanować. Nie odbiegam normą od wielu biegaczy, którzy przeczesują strony, czasopisma w poszukiwaniu TEGO biegu, który będzie jednym z TYCH niezapomnianych. Z uwagi na biegową Koronę Gór Polski, mój kalendarz był dosyć długo układany, a i jeszcze nie jest ostateczny.
Do startów w kolejnym sezonie podchodzę z lekkim dystansem, ale i doświadczeniem.
Mój pierwszy sezon (2012’) to było tylko bieganie – przyjemność, zdrowie, relaks, żadnych startów. Na debiut wybrałam Łódź Maraton Dbam o Zdrowie (2013’), gdzie z dużą dawką adrenaliny pokonałam dystans 10 kilometrów. Kolejne starty w roku 2013 były dość spontaniczne: „O fajny bieg się szykuje. Zapiszę się”. Mniej więcej tak wyglądał mój początkowy sezon biegowo-startowy. Ten rok (2014') był już zdecydowanie bardziej ułożony. Wiedziałam, co się z czym je (choć z dzisiejszej perspektywy sądzę, że byłam zielona jak trawa na wiosnę). Skrupulatnie wyszukiwałam biegi, zapisywałam w kalendarzu i bach, w tym biegnę. Nie przewidziałam niestety kontuzji, przetrenowania. Mój upór był jednak większy i wzięłam udział w startach zaplanowanych już w styczniu, jednak część tych, które pojawiły się po maratonie, dołączyły do ciągle uciekających króliczków.

Ten sezon dał mi bardzo dużo. Jestem bogatsza o wiedze, doświadczenie, ostrożność. Maraton, długie wybiegania, ciągle niezidentyfikowana kontuzja, przetrenowanie, pierwsze pudło, bieganie w górach i wiele innych.
Dowiedziałam się nie tylko tego jak planować, ale przede wszystkim jak zachowuje się mój organizm przed i po różnych biegach. Jak szybko się regeneruje, co muszę jeść, a co trenować startując w biegu ulicznym, a co gdy jest to górska przeprawa (w gruncie rzeczy to nie jest takie oczywiste, jak niektórzy myślą – podbiegi to nie wszystko). Zrozumiałam również, że poranne bieganie jest ważne, bo 99% biegów zaczyna się ok. 9. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze jedno – start + wyjazd. Zmiana klimatu, zmęczenie podróżą, zastane stawy, nowe, regionalne dania. Ta boska mieszanka może skończyć się niezbyt przyjemnie. Osobiście nie miałam z tym do czynienia (odpukać), ale w Krynicy na stracie Życiowej Dychy wiele się o tym nasłuchałam. Więc uważajmy.

Jak wspomniałam mój grafik nie jest kompletny. Na chwilę obecną mam dwa konkretne cele, które są dla mnie absolutnie kluczowe i będę starała się do nich przygotować jak najlepiej. Nie dlatego, że liczę na jakąś życiówkę, bo w biegu górskim na dystansie dłuższym niż 10k będę brała udział po raz pierwszy, lecz aby dobiec do mety, nie zginąć po drodze, mieć ogromną satysfakcję z pokonanych słabości i bawić się równie dobrze jak w debiucie maratonu (tak, bawiłam się mega, polecam Aleksandra M!).
Tymi cukiereczkami są: Maraton w Szczawnicy – Wielka Prehyba 26.05.2015r. oraz Bieg na dystansie 34k w Krynicy podczas Festiwalu Biegowego 12.09.2015r.
Dokładny plan oraz informację, dlaczego akurat te biegi, zamieszczę wkrótce.
Nic nie jest jednak przypadkowe.
Każdy z nich został wybrany z jakiegoś powodu.
Najważniejsze, aby się udało.

sobota, 8 listopada 2014

Ogólnorozwojówka - moje 30-dniowe wyzwanie.

Prawdą jest, że trening ogólnorozwojowy jest często pomijany przez biegaczy. Nie widzą w tym sensu, skoro przez ten czas mogą zrobić kilka kilometrów, nową życiówkę czy też interwały, które podniosą ich szybkość. To duży błąd. Gdy do planu treningowego wprowadzimy ćwiczenia wzmacniające nasze ręce, brzuch, nogi, wprowadzimy więcej stretchingu, a stabilizacja nie będzie dla nas tylko słowem, zyskamy zdecydowanie więcej niż dokładając kolejny biegowy trening. Dlaczego ?
Po pierwsze, lepiej zapobiegać niż leczyć. Nasze ciało będzie bardziej elastyczne, a tym samym kontuzje będą dla nas znane (tylko) z portali internetowych.
Dwa, wzmocnimy całe ciało, nie tylko nogi. Czasem biegnąc nawet krótki dystans, nasze nogi mówią pas. Wtedy często w grę wchodzi głowa i ręce.
Kolejnym dobrym powodem jest poprawa jakości biegania. Dzięki lepszej technice, z treningów zyskujemy jeszcze więcej.
Można wymienić jeszcze kilka innych powodów dlaczego WARTO.

Kolejne kontuzję lub po prostu nawracający ból często rujnuje wszystkie plany. O ile raz czy dwa (okej, można nawet więcej razy) wystartować z bólem, o tyle ciągła myśl czy jeszcze to wróci, w którym momencie (a zazwyczaj w najgorszym) jest męcząca. 
Postawiony ostatnio przeze mnie plan biegowej Korony Gór Polski jest dla mnie idealny. Daje mi to radość, spełnienie, kilogram endorfin i masę adrenaliny! Oczywiście już widzę, że to nie będzie koniec, a dopiero początek.

Gdy już wszystko było prawie ustalone, plan treningowy rozpisany, zaczęło znowu boleć. Tak, idealny moment, jak zawsze. Postanowiłam raz na zawsze wyrolować ten paskudny, uprzykrzający życie ból.
Postawiłam sobie wyzwanie – rozciąganie, wzmacnianie, rolowanie.
Dokładniej mowa o 30-dniowym planie, który zawiera burpee, plank, przysiad przy ścianie (krzesło), szpagat oraz ćwiczenia z piłką gimnastyczną. Po co to wszystko ?

Ktoś kiedyś powiedział, że aby zaszczepić w kimś miłość do uprawiania i jednocześnie powtarzania wykonywanego ćwiczenia potrzeba 66 dni (chociaż ostatnio obiło mi się o uszy, że już wystarczy 51). Z tym nie mam problemu. Kocham sport. Czasem boli, czasem chce się krzyczeć, ale ostatecznie szalejące endorfiny dają poczucie radości, zadowolenia, „odświeżenia”. Plan ten jednak ma za zadanie wyeliminować kontuzję. Chce wzmocnić całe ciało, aby nie było słabszych mięśni, które przy większej ilość treningów czy tez wzmożonym kilometrażu szybko się przeciążały i zaczynało się to, czego nikt nigdy chyba nie polubi – kontuzje!

Mój plan wygląda tak: 


Jest połączeniem kilku planów dostępnych w magazynach i portalach internetowych. Każdy może modyfikować według własnych potrzeb. Dla mnie taki jest idealny. 

Burpee – chyba każdy zna albo chociaż słyszał o tym ćwiczeniu. Angażuje całe ciało, każdy mięsień, każdą komórkę. Jedni robią burpee na czas, np. jak najwięcej przez minutę albo 50 w jak najszybszym czasie. 
Osobiście nigdy wcześniej nie robiłam tego, a ze względu na słabe ręce postanowiłam wykonywać te ćwiczenia w seriach. Rozpoczynam od 5 serii po 5 powtórzeń, zwiększając do końca tygodnia do 10 powtórzeń. W następnym tygodniu rośnie ilość serii.  
Poniższy obrazem pokazuje jak wykonać poprawnie burpee – pamiętajmy o odpowiednim „trzymaniu” kręgosłupa!


Plank, czyli deska. Czytałam o różnych rodzajach tego ćwiczenia, jednak zawsze robiłam w podporze na przedramionach. Plecy musza być idealnie proste. Zamierzam wytrzymać 5 minut, a w przyszłym miesiącu dołożyć inne ćwiczenia, które właśnie w dużej mierze wykonuje się w podporze. 


Krzesło to nic innego jak przysiad przy ścianie. Ćwiczenia wytrzymałości to dla maratończyka ważna sprawa. To świetnie uzupełnia nasze treningi. Celem jest wytrzymanie w tej pozycji 5 minut. 
 

Kolejnym ćwiczeniem jakie wykonuje jest szpagat, a dokładniej stretching pod szpagat. Nie przypadkowo uznałam, że to wyzwanie jest istotne. Dzięki temu mięśnie moich nóg bardzo się uelastycznią, a tym samym będę miała mniejsze szanse na kontuzje.
Kolejność wykonywanych zadań przedstawia poniższy obrazek. Wykonujemy na jedną nogę, a następnie na drugą. (http://tablicamotywacji.pl/)



Na sam koniec zostawiam sobie ćwiczenia z piłką gimnastyczną. Przez pierwszy tydzień opieram się tylko na zadaniach z tej strony: http://www.hellozdrowie.pl/ruch/cwiczenia-na-pilce/strona/1
W drugim tygodniu, gdy poczuję się już stabilnie na piłce dokładam kolejne ćwiczenia.


Po wszystkim jeszcze raz rozciągam się. Moje ciało jest bardzo dobrze rozgrzane i mięśnie można modelować niczym plastelina.

Mam nadzieję, że plan pozytywnie wpłynie na moje ciało, stabilizacje, wytrzymałość i pomoże wyleczyć kontuzję.
Jeśli macie jakieś pytanie, chętnie odpowiem.

To kto się dołącza do mojego wyzwania ? :-)

wtorek, 4 listopada 2014

Po prostu, zrób to!

Pamiętam jak pierwszy raz wstałam przed szóstą rano. Za oknem było około dziesięciu stopni mrozu. Pojedyncze okna świeciły w blokach, a i latarnie wyglądały na lekko zaspane. 
Nigdy nie jest łatwo wyjść ze strefy komfortu. Miękka poduszka i koc jakby głębiej zasysały do łóżka. Lecz te buty … patrzyły z kąta pokoju dużymi oczami. Nie było wyjścia.
Pierwszy kilometr był mrożący. Ciemno, zimno, przeraźliwie. Z wieży kościelnej dało się słyszeć dzwony o szóstej. Mroźne powietrze nachalnie dostawało się do płuc. Paliło jak po dobrym interwale. Pod koniec pierwszego kilometra palce u stóp odzyskały czucie, ręce się ociepliły, a powietrzne już nie drapało.
Tak zleciało pięć okrągłych kilometrów. Dalsza część dnia przepełniona była endorfinami i wulkanem energii.


Nie namawiam do wstawania rano. Bieganie rano jest dla ludzi o mocnych nerwach i bardzo (!) silnej woli. Łatwiejszy być może jest poranny jogging latem niż zimą, ale mimo wszystko łóżko często bywa wygodniejsze.
Niezależnie od pogody, humoru, ilości porannego czasu, bycia w podróży, kaca, bólu tego i owego, nowej pościeli, która jest cudowna każdego poranka – wyjdź CHOCIAŻ raz pobiegać rano.
Nie ograniczaj się do biegania tylko wtedy kiedy masz czas.
Tylko wtedy, kiedy masz gdzie biegać, bo „nie będę biegał/a po mieście, bo ktoś zobaczy mnie w leginsach”.
Nie stawiaj przed sobą bariery pogodowej - „właśnie pada deszcz (pokropiło, trzy krople na krzyż), nie pójdę biegać, bo mi się buty zamoczą i fryzura zmierzwi”, „nie będę biegać w mrozie, bo mi się skóra twarzy wysuszy (wazelina – wynalazek ze starożytności”.
Nie słuchaj tych co mówią Ci, „po co to robisz? I tak nic nie osiągniesz”. Oni z takim nastawieniem na pewno niczego w życiu nie doświadczą. Ty masz szanse. Otocz się ludźmi, którzy mówią jedno - „ZRÓB TO”.


Nie rób nic na siłę.
Baw się tym.
Nie ograniczaj się do niczego.
Zrób to, po prostu.

sobota, 13 września 2014

Biegacze to wariaci, ale tylko wariaci są coś warci - relacja Festiwalu Biegowego.

Piąty dzień września bieżącego roku. 
Godzina czwarta pięćdziesiąt. Kierunek – Krynica Zdrój, a dokładniej Festiwal Biegowy.
Prawie dziewięciogodzinna podróż mocno wpłynęła na stan moich pośladków, jednak mimo wszystko udało się dojechać bez większych jęków. Z uwagi na pojawiający się coraz to piękniejszy krajobraz, od Tarnowa przebierałam z nogi na nogę. Chciałam już biegać w tej scenerii, wdychać czyste górskie powietrze i łaskotać podniebienie miejscowymi smakołykami.
Wysiadając z PKS-u ujrzałam tłum ludzi. Nie trzeba było się jakoś szczególnie zastanawiać czy to turyści czy biegacze. Większość z nich miała na plecach worek z pakietem startowym. Z Głównego Deptaka słychać było gwizdy, oklaski i gratulacje dla zawodników startujących w pierwszych konkurencjach.  

Odbiór pakietu startowego. 
Szybko, łatwo i przyjemnie. Należało udać się wraz z oświadczeniem, które było wysyłane na adres mailowy, do Domu Forum. Początkowo odbierało się numer, worek z masą ulotek, kolejno koszulkę (bawełnianą, z mocno zawyżonymi rozmiarami, kolejną do spania) oraz informator Festiwalu. Jak na rangę imprezy i opłatę startową, uważam, że pakiet był ubogi. Ach, zapomniałabym! Były czekoladowe draże, tak wspominane w rozmowie o pakiecie startowym. Nie to jest jednak najważniejsze. Grunt to emocje, a ich nie brakowało.

 

Po południu przydreptałam do centrum, by już poczuć tę krynicką adrenalinę. Natrafiłam akurat na dobiegających do mety przebierańców. Zdałam sobie wtedy sprawę, że my biegacze to specyficzna grupa ludzi. Nie jesteśmy normalni. Mamy trochę nie tak pod kopułką, cieszymy się jak dzieci, gdy truchtamy, czerpiemy radość z prostych rzeczy i ćpamy endorfiny nałogowo (i legalnie!).


I tak pewnie nie zrozumie tego nikt, kto nie przebiegł chociażby raz w swoim życiu paruset metrów na treningu (nie mówię tu o dobiegnięciu do tramwaju), nikt, kto nie zaznał darmowego narkotyku, jakim są endorfiny, nie poczuł tych emocji, które towarzyszą na imprezach biegowych.
Mówcie co chcecie, ale pewnych rzeczy i emocji nie kupi się nawet za największe pieniądze. Biegacze to wariaci, ale tylko wariaci są coś warci! 

Sobota – 6 września. 
Poranny widok przez okno zaskakująco ponury. Mgła przykryła całe miasto, a uczestnicy biegu siedmiu dolin, 66k oraz 36k już od trzeciej w trasie. Plan na ten dzień był prosty – start w dyszce i kibicowanie tym, którzy rzucili sobie wyzwanie. 


W okolicach godziny dziesiątej zaczęło się robić gorąco. Widoki były zabójcze, ale ale! Życiowa Dziesiątka zaczyna się o 12, samo południe, asfaltowa trasa, zero cienia. 
Dotruchtałam na miejsce startu. Szybka rozgrzewka zorganizowana przez Runner’s World i do stref czasowych. Start się opóźnił, gdyż czekaliśmy na Marcina Świerca, który miał ostatnie 9km do mety. Można powiedzieć, że niewiele, ale kiedy powiemy, „Ma już za sobą 91km”, brzmi to zdecydowanie inaczej.
Po dobiegnięciu mistrza do mety, uczestnicy dyszki zrobili tunel, przez który przechodził najlepszy ultras w Krynicy i ze szczerą radością przybijał wszystkim piątki, ciesząc się jak mało kto.


3,2,1 … start Życiowej Dychy. Biegliśmy z Głównego Deptaka do Muszyny. Aż 1778 osób skąpanych w południowym słońcu ruszyło w pogoni za życiówką, pokonaniem słabości, przebiegnięcia pierwszy raz dłuższego dystansu. 
Ruszyłam ze strefy 50-54minut, jednak nie było szans na mocniejszy akcent, gdyż zwyczajnie w świecie ludzie startowali ze złych stref i był piękny korek przez pół kilometra. 
Trasa dość przyjemna, asfaltowa, z górki, może ze dwa takie tyciusieńkie podbiegi. Słonecznie, a więc można było spokojnie podziwiać widoki. Miałam taką okazję, gdyż od startu zmagałam się z dziwnym bólem pod żebrem, a potem doszła jeszcze kolka, no i załączył mi się tryb bieg-marsz.
Punkt z wodą był na 6km, bardzo dobrze zaopatrzony. W granicach 7km usłyszałam pierwszą karetkę. Nie dziwiło mnie to. Tłum ludzi, duszno, słońce mocno grzeje. Jednak dalsze kilometry zaczęły mnie przerażać. Średnio co 200m stały służby medyczne, ludzie padali. Nie wiem co było przyczyną. Za pewne w dużej mierze, wpływ na zasłabnięcia miała temperatura – jak nic było ze 30 stopni. Jednak nie widziałam jeszcze czegoś takiego, a paręnaście biegów mam już za sobą.
Pod sam koniec, zaczęło padać. To ostudziło trochę atmosferę, lepiej się biegło. 


META – kibice dali czadu. Zawsze lubię mocny finisz, ale już miałam taki skręt żołądka, że jedynie na co było mnie stać to na doczłapanie się. Medal na szyje, banan w rękę i heja do przodu. Jak widać życiowa dyszka nie okazała się dla mnie życiowa, ale daję plus za piękną trasę, odpowiednio zaopatrzony punkt z wodą, szybką reakcję służb medycznych. 
Po biegu na uczestników czekało kilka autokarów, które odwoziły do centrum. 

Po południu miałam okazję gratulować poprzez mocne klaskanie i zdzieranie gardła zawodnikom Biegu Siedmiu Dolin. Od kiedy pierwszy raz kibicowałam koledze na mecie maratonu, każdy finisz jest dla mnie ogromną emocjonalną przygodą. Mam takie ciarki, gęsią skórkę i łzy mi się cisną do oczu, ze mała głowa. Nie wiem czy jest to fakt, że jestem w pełni świadoma ile Ci ludzie wylali potu, łez i krwi nie tylko na trasie, ale też na treningach. Niepohamowana radość, szczęście i uśmiech rozświetlający mrok – tak mniej więcej wyglądali kończący B7D zawodnicy. 
O ile wbiegający mężczyzna był dla mnie herosem, tak wbiegająca kobieta była dla mnie przemistrzem. Nie dlatego, że jestem kobietą i jakoś mocniej kibicuje tej płci. Wynika to z faktu, że kobiety to nie żadna słaba płeć – możemy równie wiele jak i mężczyźni. To jest niesamowite! 

Niedziele – 7 wrzesień. 
Pobudka piata rano. Szybkie śniadanie – na 3 i pół godziny przed startem (nie chciałam, aby powtórzyła się wczorajsza historia z kolką). Niestety w drodze na półmaraton odczuwałam nieprzyjemny ból pod żebrem. Pomyślałam sobie, że pewnie dzisiejszy bieg skończy się zejściem z trasy. Wczorajsze 10km było dla mnie ciężkie, ale nie dla tego, że nie miałam siły w nogach, czy powietrza w płucach, po prostu wymęczył mnie ból.
Postanowiłam więc racjonalnie podejść do tematu. O ile nie zacznie boleć, będę walczyć. Decyzja zostanie podjęta na trasie.
Na starcie było bardzo mało ludzi, a półmaratończycy z maratończykami rozpoczynali walkę razem. Pogoda idealna – zachmurzone niebo, chłód. Odliczanie i … 


RUSZYLIŚMY. Powoli, bez pośpiechu. O dziwo w czasie biegu bólu nie było. Pierwszy punkt z wodą na 2,5km. Szybki łyk i w drogę. Piąty kilometr w dół i rozłączamy się z maratonem – my w lewo, oni prosto. Skończyła się przepiękna, szybka trasa i zaczął się pierwszy podbieg. Na 5,8km minęłam trzeci wodopój. Na 9km był nawrót. Dużo osób pod górkę już szło, a na zbiegu nadrabiało. Trzeba przyznać, że dzięki tym 500m w dół wiele ludzi odżyło. Dalej trasa prowadziła już tylko w górę, lekko w górę i bardzo w górę. 
W okolicach 12km moje uda zaczęły wariować. Nie dawały rady. Głowa jeszcze walczyła, aby tylko nie iść – dobrze pamiętam z maratonu, pierwszy marsz wywoła następne i następne, a w udach zacznie się jeszcze większa masakra niż podczas biegu. Jednak uległam. Biegłam od drzewa do drzewa, tak wydłużałam sobie trasę biegu i skracałam marsz. 


Do 14,5km jeszcze byłam w stanie czasem biec pod górę, tak za zakrętem, gdy ujrzałam Mont Everest półmaratonu, przeszłam w marsz. Z biegu na Radziejową pamiętam jedno – jak nie da się za bardzo biec to idź, szybkim marszem. Będziesz tak samo szybko jak ten, co biegnie, ale nie wyprujesz sobie płuc, a mięśnie będą wdzięczne. I tak było. Ja szłam – marsz, to szybszy to wolniejszy, a obok mnie dziewczyna biegnie – dosłownie wypruta! Na szczycie podbiegu byłyśmy w tym samym czasie. 
Po tym podbiegu mówiłam sobie tylko, aby do punktu z wodą, aby do następnej górki, aby do ostatnich trzech kilometrów. I tak jakoś udało się przebiec ten ciężki moment. 


Potem było już tylko w dół, dół i w dół. Na 20km zaczęło mnie jednak już odcinać, ale wiedziałam, ze to końcówka. Kibice zaczęli szaleć, nie dało się nie biec. Ich okrzyki niosły. Doczłapałam się do mety prawie ze łzami w oczach. Myślałam, że się nie uda, że będę musiała zejść z trasy. Nie musiałam. Ciało przeszło z głową ogromną walkę.
Być może wydaje się to dziwne, ale dla mnie w Krynicy połówka była moim biegiem 7 kryzysów. Pamiętajmy – każdy ma swój cel, każdy ma swoje wyzwanie i gdy jemu podoła jest zwycięzcą. Dlaczego? Bo walczył!
Cała trasa dobrze oznaczona. Punkty z wodą i owocami rozstawione idealnie! Były tak często, że aż się dziwiłam. Żadnej karetki nie słyszałam, a to wpłynęło pozytywnie na mój stan psychiczny (ten syndrom białego fartucha).


Podsumowując te trzy piękne dni w Krynicy mogę powiedzieć jedno – wielkie wiadro emocji. Towarzyszyły mi one przez każdą minutę. Czułam jak co chwilę dostaje dożylnie lek z mieszanką uczuć, emocji, adrenaliny, bólu, łez, wewnętrznych krzyków i radości. 
W Krynicy zostało „napisanych” ponad siedem tysięcy biegowych historii. Każda osoba stworzyła swoją bajkę, mam i ja! Dorzuciłam do mojej jakże jeszcze skromnej kolekcji biegów górskich, dwa Krynickie. Nie były one może, aż tak górolskie – brakowało trochę trailu, dzikości, bliskości natury, ale były mocne podbiegi. Kryterium spełnione. 
Dla jednych postawione wyzwania były proste. Dla mnie chyba nie były, ale nie mam o to do siebie żalu. Słabe czasy wrzucam do kosza. Nie przyjechałam do Krynicy po życiówkę. Przyjechałam by spełnić marzenia. I cieszy mnie to. Nie biegałam od miesiąca, chorowałam, a na dodatek Achilles przypomniał się, że jest. Dlaczego zatem jestem taka szczęśliwa? Przecież ukończyłam bieg w ogromnych mękach z tak beznadziejnym czasem, że pewnie sporo osób powie, „Co za ŻAL!”.
Ale wiecie co? Mówcie sobie co tam chcecie. Ukończyłam. Walczyłam. Gryzłam ziemię. Łagodziłam ból gadaniem do siebie,  „Jeszcze do tamtego drzewa, jeszcze trochę”. Nie poddałam się.
Czy się udało? Nie, w bieganiu nic się nie udaje. To co widać na trasie, zostało poprzedzone jest mnóstwem treningów. A co to dokładnie oznacza? Opowiem Wam króciutko.

Byłam jeszcze małym brzdącem, gdy rodzice zabrali mnie w góry. Tam się zakochałam. W tych widokach, w tym powietrzu, w drewnianej chatce. Na pierwszym roku studiów, czyli ponad dwa lata temu pierwszy raz wyszłam pobiegać. Było zimno, szaro, ludzie dziwnie spoglądali (w sumie to w tej kwestii nic się nie zmieniło). Przetoczyłam się ponad kilometr. Zawirowało mi w głowie - to te endorfiny. 
Gdyby jednak wtedy ktoś mi powiedział, że w ciągu dwóch lat przebiegnę maraton, pewnie kazałabym się stuknąć tej osobie w czoło. Gdyby jeszcze dodał, że będę biegała po górach, na szczyty Korony Gór Polski, pewnie przyniosłabym dodatkowo młotek do popukania się w głowę. Ale jednak. Stało się. Maraton za mną. Radziejowa biegiem zdobyta. Kolejne górskie biegi też pokonane. Postawiony tegoroczny cel, a więc w szczególności połączenie gór i biegania – spełniony. Udowodniłam sobie i tylko sobie, że mogę. Że jak bardzo mocno chcę to jestem w stanie czegoś dokonać. Wiara przenosi góry. Jedne już przeniesione. Teraz stawiam kolejny cel i będę przenosić następne. Aż przeniosę te największe i najcięższe. Wtedy usiądę sobie u ich podnóża i powiem jedno „Zadanie wykonane”.

Tej historii nie zapomnę nigdy. Dzięki bieganiu poznałam siebie, zaczęłam żyć. Zrozumiałam znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Przekroczyłam granicę, które wydawały się grubym murem nie do przebicia. Nie ma rzeczy niemożliwych. Po prostu, niemożliwe nie istnieje. Dwa ważne cytaty torują moją drogę: „Dopóki walczysz jesteś zwycięzcą” oraz „Ból jest chwilowy, duma trwa wiecznie”.

A niech mi ktoś powie, że się nie da. To się zawezmę i udowodnię … sobie, że granice są tylko w głowie.

środa, 13 sierpnia 2014

O tym jak dziewczyna z centrum pokonała górala!

          Po raz kolejny już Polski Klub Adventure Racing zorganizował cykl zawodów Biegaj w Górach. Są to cztery edycje - kolejno w Ustroniu, Karpaczu, Piwnicznej-Zdrój oraz Rabce-Zdrój. Z miłości do biegania i gór postanowiłam zadebiutować w biegu górskim. Co więcej, wbiec na szczyt Korony Gór Polski. Szaleństwo ? Dla mnie ekstremalne! 
 
          Bądźmy szczerzy, prawie każdy biegacz, który już raz wziął udział w imprezie masowej, przegląda kalendarze biegowe i szuka TEGO właściwego biegu. TEGO, w którym sprawi sobie soczystą życiówkę, pokona nowy, (naj)dłuższy dystans, pozwoli wreszcie swoim rywalom oglądać plecy, stanie na pudle, wbiegnie na wyższy szczyt czy po prostu spędzi czas z setką innych wariatów czerpiących taką samą radość jak i my. Nie jestem akurat w tym przypadku oryginalna. Jednak w tym roku postanowiłam – (tylko!) kilka, ale porządnych startów. Lecz to nadal ciężki wybór, biegów jest tysiące! Zawężam zakres, w których połączę pasję gór i biegania. No i jest! 


          Ot co. 9 sierpnia 2014 w Piwnicznej Zdrój --> Bieg na Radziejową (1262m) – szczyt Korony Gór Polski (bomba!), system alpejski (łomatkobosko), dystans 10km (dla osoby mającej za sobą maraton dystans nie powinien być straszny) i mała liczba uczestników. 

           Brzmi bardzo dobrze, ale jak było w rzeczywistości ?
 
         
          Wszystkie informacje na temat biegu można znaleźć na stronie www.biegajwgorach.pl . Regulamin dość przejrzysty, zapisy również nie powinny sprawić problemu. Jeżeli chodzi o opis, profil i mapę trasy, nie można powiedzieć złego słowa.
          Dystans 10.1km, system alpejski (to ustrojstwo to bieg, którego przeważająca cześć trasy prowadzi pod górę, najczęściej na szczyt). Przewyższenia to AŻ 1038m (w górę: 950m, w dół TYLKO 88m). Ktoś by dodał i tylko 3 godziny limitu?! Spokojnie, stosując przelicznik bieg górski --> bieg uliczny to ponad 11km. Poza tym, turysta powinien tę trasę pokonać w granicach 3h i 25 minut. Limit zatem jest jak najbardziej w porządku (nawet dla debiutanta). Dokładnie co i jak na trasie będzie za chwilę. Warto wspomnieć o „chwili” przed zawodami, czyli biuro zawodów – odbiór pakietu – depozyt.

          Biuro zawodów znajdowało się w samym centrum miasta. Nie miałam żadnych problemów ze znalezieniem, mimo iż w Piwnicznej byłam pierwszy raz. Na drzewach można było znaleźć kartki ze strzałkami „Do biura zawodów”. Pakiet odbiera się sprawnie, a pan/pani dokładnie informują, co znajduję się w środku, o chipie na kostkę oraz o depozycie. Duży plus!
          No właśnie, a co z depozytem? Otóż były dwa – jeden w biurze przy starcie, drugi na szczycie. Do godziny przed biegiem można było zostawić depozyt, który wjedzie na szczyt, a my na mecie będziemy mogli go odebrać (rzeczy, szybka przekąska, etc.). Bagaż nie mógł być jednak cięższy niż 5kg, ale przecież nikt tony bananów chyba nie potrzebuje. Za „metowy” depozyt również plus. Pakiet startowy był dość skromny jak na wysokość wpisowego, ale uznajmy, że nie to jest najważniejsze.

           
          Zbliża się godzina 11 i …
3,2,1, START! Ruszyli. 300m kółko wokół rynku i pierwszy podbieg. Już przez myśl przeszło mi, „co ja tutaj robie?”, ale pognałam dalej. Prawie pierwsze trzy kilometry były na otwartej przestrzeni. Pogoda była piękna – do chodzenia, do opalania, trochę mniej wymarzona do biegania. Tu trasa jeszcze trochę falowała, w górę, lekko w dół. Jednak nie długo.

     
           Kolejny podbieg na (chyba) 3km – pion, masakra, płacz, zgrzytanie zębami. Tu już można było spotkać kilku biegaczy - turystów. Czyli inteligentnie wchodzimy pod górę, a nie wbiegamy, a potem przez kolejne pół kilometra łapiemy oddech.
          Na trasie (wielka szkoda!) nie było kibiców, a dobrze byłoby usłyszeć „Dawaj, jeszcze tylko trochę, to już ostatnia górka.” Często człowiek był pozostawiony sam sobie – z przodu pion, z tyłu pion, zero żywej duszy. I tu muszę stwierdzić, że nie spotkałam żadnego punktu medycznego na trasie. To jest jednak bieg górski, skręcenie kostki, omdlenia lub inne straszne rzeczy mogły się zdarzyć, a nie wiadomo kiedy by ktoś nadbiegł. Dobrze wiemy, że każda sekunda jest ważna.
          Biegniemy dalej, na trasie zdecydowanie bardziej strome podbiegi. Swoją drogą zbiegów to ja chyba nie ujrzałam za bardzo do 8km. Na 4k spotkałam górala spod samiuśkiego Beskidu i tak żeśmy zaszli do ponad 5k. Etap biegowy też miał miejsce. I wtedy też narodziło się to tytułowe zdanie, gdy głaskana wiatrem w twarz, pozostawiłam górala za sobą.

                   
          Punkt z wodą – 5,8km. Dobrze zaopatrzony, choć ciepła woda aż tak dobrze nie smakuje. Lecz wybaczamy. Z uwagi jednak na (wreszcie) zacieniony teren, siły powróciły i górki przestały być aż tak straszne. Wtedy dobiegłam do ostatniej „prostej”, czyli pół kilometra w dół i 900m pod górę. O ile bieganie w dół nie jest wcale takie proste i bezpieczne (skręcenie kostki na lekko wilgotnym i kamienistym podłożu – toż Ci żadna sztuka), to wbieganie pod górę o nachyleniu 35,5% raczej graniczy z cudem. Jeśli jednak któryś z zawodników przebiegł ten odcinek, z miejsca oddaje swoje trofeum. Dla mnie ostatnie 900m to trzymanie się korzeni, patrzenie na zadowolone twarze zawodników, którzy już ukończyli (ustępowanie im miejsca zostawiam bez komentarza -.-) i błagalne jęki o metę. Na szczęście znalazła się jedna dobra dusza, która na ok. 100m przed metą krzyknęła „Dasz radę, już niewiele zostało, to światło, to META!” (dzięki Ci kobieto!). Siły, których już nie było, zostały wykopane spod ziemi i doczołgałam się do tego pięknego miejsca, jakim była meta. Tam czekał na mnie piękny drewniany medal (nie, nie kolejny „złom”) na zielonej wstążce. Choć waży gramy, zdecydowanie jest cięższy niż ten po debiucie w maratonie.

          
           Trasa była dobrze oznakowana (znaki i taśma), było wiadomo gdzie biec. Były nikłe szanse na to, aby pomylić trasę. Jednym małym minusem może być brak oznaczeń „1km, 2km …” lub chociaż co 2km. Cała trasa to 8,4 km pod górę + 1,7 km w dół. Średnie nachylenie: 10,3%.
           Na mecie można było wejść na wieże widokową, odebrać depozyt, napić się wody i odpocząć. Jeśli jednak ktoś chciał zdążyć na ceremonię wręczenia nagród lub po prostu na autobus jadący do Piwnicznej, musiał się pospieszyć. Ostatni odjeżdżał o 14.40. Osobiście na autobus nie zdążyłam, więc gdyby nie prywatny dojazd pewnie ominęłaby mnie nagroda za 3msc (warto to przemyśleć w kolejnej edycji).

          
           Podsumowując. Trasa dla mnie – żółtodzioba, debiutantki w biegu górskim, dziewczyny z centrum, trudna. Chociaż może lepszym słowem będzie wymagająca, szczególnie ostatni kilometr. Wybranie tego biegu na „pierwszy raz” dla jednych skończy się zdecydowanym „no more”, a dla innych będzie ciekawym początkiem na nowe, inne wyzwania. Dla mnie to ekstremalne doświadczenie, którego nie zamieniłabym na chociażby kolejny maraton. Co więcej, nie wiem, jakim cudem, ale skończył się pierwszym pudłem, czyli trzecie miejsce w kategorii K20. Duma rozpiera, motywacji przybyło, podbiegi się wyprostowały. Szczyt zdobyty w dobrym stylu.

          Z tego miejsca gratuluję wszystkim i każdemu z osobna. Daliśmy radę. Dla jednych to może był zwykły trening i banalna trasa, dla innych krew, pot i łzy. Każdy z nas jednak był tam w innym celu i jeśli tylko udało się go osiągnąć, pozostaje powiedzieć „gratuluję”.


          Ceremonia wręczenia nagród była skromna, ale medale i puchary piękne. Cieszę się, że nie dostałam zwykłego pucharka, który można kupić w sklepie za rogiem. Trofeum jest piękne i dumnie stoi na półce! Dziękuję.

           
          Dla osób, które zastanawiają się czy aby na pewno podjąć rękawice i wziąć udział w kolejnej edycji w Rabce-Zdrój czy też za rok, mówię – nie wahajcie się. To fantastyczne przeżycie. Być może nawet najlepsze. W biegu ulicznym trzeba mieć mocną głowę, nogi i płuca. W górskim warto dodać, że musi być megamocna głowa, bo samotność na pionowej trasie na pewno nie jest łatwa, ale możliwa do przełknięcia. Dobre treningowe przygotowanie też nie zaszkodzi.
          Pytasz czy dasz radę? To już sam/a musisz odpowiedzieć sobie na to pytanie. Człowiek z górzystych terenów na pewno będzie miał odrobinę lżej, ale my mieszczuchy też możemy dać radę. Bieganie uczy pokory. Często pokazuje nam, że bycie silnym to tylko słowa. W górach nasze trudy mogą wynagrodzić widoki, piękna flora i fauna. Biegajmy zatem, czerpmy radość, bądźmy szczęśliwi. Bieganie jest dla nas, nie na odwrót.

          A jeśli chodzi o mnie, to, co do biegów górskich, powiedziało się A to trzeba powiedzieć …

          P.S. Pozdrowienia dla wolontariuszy (dobra robota!) oraz biegaczy, którzy uraczyli rozmową. Piona!

fot. Arkadiusz Siwiaszczyk, Jolanta Kryk, Aleksandra Małolepsza

Buty, które przetrwają (chyba) wszystko.

          Mowa tu o butach Kalenji Kiprun MD. Przeznaczone są one dla osób o stopie neutralnej, regularnie biegających po drogach asfaltowych, na średnich dystansach. Pisałam już o nich w tamtym roku na blogu kobietki-biegają. Znajdziecie tam bardziej techniczne aspekty. Jeśli ktoś jest zainteresowany odsyłam do linku. Owa recenzja była napisana po blisko dwóch miesiącach użytkowania. A jak miewają się buty po ponad roku?


          Na początek jednak kilka słów o firmie Kalenji.
          Kalenji znają zapewne biegacze, którzy chociaż raz byli w sklepie Decathlon. Cała masa butów, rzeczy oraz akcesoriów (swoją drogą naprawdę dobrych) można znaleźć na uginających się półkach. Oczywiste jest to, że dział męski będzie lepiej zaopatrzony niż damski, ale spokojnie, jest w czym wybierać.
          Kalenji robi dobrej jakości rzeczy i nie kosztują one fortunę jak np. koszulka innej dobrze znanej i reklamowanej firmy. Jeżeli chodzi o buty, mam u siebie w szafie dwie pary i choć przeszły nie jedno, wcale nie oznacza, ze odpada im podeszwa i nitki wychodzą bokami. Wręcz przeciwnie. Nie widać prawie śladów użytkowania (choć buty przebiegły już ponad 1200km). Jeśli chodzi o stroje, może i nie odprowadzają wilgoci z prędkością światła (trwa to trzy sekundy wolniej), ale jestem pewna, że koszulki dostępne w markowych sklepach za tą cenę nie nadawałyby się nawet do spania. Jeśli chodzi o akcesoria, dodam, że naprawdę są genialne (i to nie jest tylko moja opinia!).

          Wróćmy jednak do butów. Kalenji Kiprun MD zawiera system amortyzacyjny CS® na pięcie, piankę EVA, system Arkstab. Wykonane są z przewiewnej siateczki, zapewniającej komfort termiczny (powyższe systemy opisane są dokładnie w powyższym linku).
 
          Na trasie biegowej zachowują się jak dzika zwierzyna, której ucieka smakowity kąsek. Są bardzo dynamiczne jak na dużą amortyzacje. Bardzo dobrze trzymają stopę. Wyglądają i co najważniejsze SĄ, dobrze wykonane i trudne do zdarcia. 


          Przygotowywałam się w owych butach do maratonu. Żadnych ran, odcisków, czarnych palców i innych jęków stopy. Biegały w 20stopniowych mrozie, w ulewie, 40 stopniowym gorącu, wielkim wietrze i innych warunkach pogodowych. Przeżyły czterdziestodwukilometrowy bieg maratoński, dziesięciokilometrowy bieg przełajowy w błocie po kolana, bieg brzegiem morza (tak, tak solona woda, piach i inne dzikie węże), a nawet debiut w biegu górskim systemem alpejskim. Już łapiesz się za głowę? Spokojnie. Buty są całe, odpoczywają spokojnie i chcą zdecydowanie więcej. 


          Dla kogo te buty? Myślę, że nie pogardzi nimi nawet bardziej zaawansowany biegacz. Jak widać przetrwały bardzo dużo i to wszystko za niewygórowaną cenę (ja płaciłam 300zł, w aktualnej ofercie może być taniej). Podany model jest w wersji damskiej i męskiej. Można również zakupić buty Kalenji Kiprun SD (na krótkie dystanse) oraz LD (na długie dystanse). Dostępne są również dla stopy pronującej.


          No to ja lecę biegać. Niech dłużej na mnie nie czekają. AHOJ!