29 marca 2015 o 11.00
na trasę półmaratonu dookoła Jeziora Żywieckiego ruszyło prawie
dwa tysiące biegaczy. Z roku na rok impreza odnotowuje coraz większą
frekwencję. Nie ma nic w tym dziwnego – malownicza i bardzo
zróżnicowana trasa, piękne miasto, żywiecki browar i niesamowicie
mili ludzie.
Każdy bieg zaczyna
się od … odebrania pakietu. Można było tego dokonać dzień
przed połówką (w biurze informacji turystycznej w centrum miasta)
lub w bezpośrednio przed biegiem. Zawsze polecam, aby odebrać
pakiet wcześniej (o ile jest taka możliwość). Nie trzeba czekać
w długiej kolejce i denerwować się. Zamiast tego, warto spokojnie
zjeść, przyjechać na start, rozgrzać się i rozejrzeć się
dookoła.
Odebranie pakietu
poszło sprawnie, jednak jego zawartość nie powaliła na kolana.
Zdaje sobie sprawę, że cena nie należała to jakiś wybitnie
dużych, ale mimo wszystko szału nie było. Dla zainteresowanych –
woda, ręcznik i masa ulotek.
Niedziela.
Dojechać było bardzo
łatwo. Trudności nie sprawiło również dotarcie na start.
Wszędzie było słychać i widać biegaczy. Obyło się bez zbędnego
marudzenia wszystkich władz albo mnie udało się jakoś to pominąć.
Nie kojarzę, aby były wydzielone strefy czasowe. Nie ujrzałam też
chyba żadnego pacemakera albo najzwyczajniej w świecie byłam
ślepa.
3,2,1 …
Pętelka po rynku i na
już przed drugim kilometrem można było napotkać pierwszy podbieg.
Oczywiście w porównaniu do reszty trasy, było to tylko delikatne
wzniesienie. Trasa bardzo urodziwa, nie tylko ze względu na
rozpościerający się po prawej stronie widok jeziora. Czułam się
jak w rollercoasterze. Góra i dół, dół i góra.
Wszystko było dobrze
przez następne 500m. Pan biegł równolegle ze mną i „uciekali”.
W pewnym momencie, ktoś jednak zacząć głośno krzyczeć. Okazało
się, że owczarek wbiegł w tłum i nie zachowywał się zbyt
uprzejmie. Nie wiem do końca jak to się skończyło, ale chyba
udało się ogarnąć sytuację, bo nie słyszałam żadnej historii
o pogryzionych.
W niedziele pogoda
była bardzo zmienna. Gdy wstałam o godzinie 8 i poszłam na poranne
zdjęcia, było mi ciepło w cienkiej bluzie. Jak jechaliśmy na
start to o mało nas nie porwało. Wiał zimny i przeszywający
wiatr. Z kolei bezpośrednio przed startem zaczęło świecić
słońce. Bądź tu mądry i się odpowiednio ubierz. Nie dziwota, że
połowa nabrała za dużo garderoby i potem ściągali po drodze.
Pit-stop na 10
kilometrze zawiódł mnie na całej linii. Przy takiej pogodzie
ludzie chętnie sięgali po wodę lub izotonik LUB chcieliby się
napić. Niestety, nie mieli w czym. Biegłam w granicach 2 godzin i
nie chce wiedzieć co było dalej. Zabrakło WODY i KUBKÓW. Jedno
słowo – ABSURD! Ludzie mówili, aby lać im izotonik na ręce, bo
chcieli chociaż zwilżyć usta. Przez następne dwa kilometry padały
hejty i inne komentarze o poziomie organizacji. Nie wspomnę o ilości
bluzg – przyznam sama przeklęłam, gdyż chętnie wzięłabym łyka
wody.
I jedenasty kilometr -
tama. Zaczęła się jazda bez trzymanki. Wiatr prosto w twarz.
Góreczki się wypiętrzyły. Do 17km jak się człowiek zmęczył to
zaraz odpoczął na zbiegu. Chociaż czasem biegłam z myślą „dobra
za tą górką będzie w dół”, a tu niespodzianka. Na czubku
okazywało się, że jest … płasko.
Prawdziwa zabawa była
za 17k. Jeden 500m podbieg, a za nim następny … kilometrowy.
Usłyszałam o nim parę słów, ale nic mnie tak nie rozbawiło z
całej tej imprezy jak słowa, które padały po dobiegnięciu na
szczyt krótszego podbiegu. Nie trudno wyobrazić sobie zdziwienie
ludzi, którzy po już dużym wysiłku widzą przed sobą stromą
ścianę. Jestem pewna, że nie wszyscy, ale jednak bardzo wielu
osobom (włącznie ze mną) wymsknęło się skromne „O kuwa!”.
Oczywiście
pomyliłam bramki. Uznałam, że pierwsza to końcowa, a tu zonk. Za
metą medal na szyje i …
- „Przepraszam, gdzie
można dostać wodę?”
- „Sory, ale woda się
skończyła.”
Wole się nie
zastanawiać jaką głupią minę musiałam zrobić, ale doznałam
szoku. W Żywcu zabrakło wody …
Podsumowując, bieg ma
swój urok. Największym plusem jest trasa, myślę, że jest to
jednym z głównych czynników wynikających z tak dużej frekwencji.
Wolontariusze uwijali się dość sprawnie. Mieszkańcy cudowni –
zero marudzenia. Gdy czekali w korku machali, uśmiechali się i
kibicowali. Przyznam, że pozytywnie mnie zaskoczyli, bo zazwyczaj
podczas takich imprez to dużo osób koniecznie musi jechać na
zakupy i zrobić mnóstwo bardzo potrzebnych rzeczy.
Największy minus to
zdecydowanie punkty z wodą, której nie było. Nie raz na treningu
przebiegłam 20k bez wody i siłą rzeczy jakoś to przeżyłam, mimo
że wiadomo, tempo trochę leci w górę, człowiek daje z siebie
więcej. Jednak osoby troszkę słabsze na pewno z ogromną
przyjemnością by się napiły, ale nie miały takiej okazji (chyba,
ze zdążyli już dowieźć wodę).
No ale żeby tam wody zabrakło... Chociaż w Krynicy też raz brakowało, może to taki styl miejsc, które słyną z wody.
OdpowiedzUsuńMałga, dla mnie to porażka na całej linii :D Ale przynajmniej się pamięta ... :P
UsuńProfil trasy robi wrażenie. Biorąc pod uwagę Twoje górskie bieganie, bieg wybrałaś sobie idealnie. A z tą wodą to kurcze niefajnie.. plus, że nie był to środek lata.
OdpowiedzUsuń